Jak cudownym zjawiskiem są dwa dni wolnego, może zrozumieć tylko ten, co pracuje 6 dni w tygodniu, czyli tak jak ja. Dlatego miniony weekend był dla mnie długo wyczekiwanym oddechem w trudnościach, które ostatnio dają mi się we znaki. Całe dwa dni, kiedy to mogę wstać kiedy chcę i nie mając żadnych planów, bez konsekwencji spontanicznie stanowić o swoim dniu. Bez pośpiechu, bez 'muszę'...samo 'mogę'. Pobudka w momencie, kiedy wyspane oczy postanowią się odtworzyć na beztroskę dnia. Jak cudownie, jak wspaniale. W przerwie między studiami, a pracą potrafiłam spać bez wyrzutów sumienia nawet do 12:00, a 'królenie' do późnej nocy jak każda szanująca się sowa, powodowało nasycenie życiem bez konieczności częstego zaglądania do lodówki. Teraz, kiedy pracuję, czyli już kilka lat, musiałam zmienić upierzenie na skowronka, przez co rozdrażnienie i notoryczny brak energii niwelowałam w ten, czy inny sposób. I tak przybyło kilka ... kilo....eh....
Ale o czym to ja.....ach tak. Ten weekend był zatem wyjątkowo wspaniały i jak się miało okazać także i odkrywczy. Wstałam o 11:00. Zrelaksowana i cudownie szczęśliwa, że mam wolne od zamartwiania się, z uśmiechem na twarzy rozpoczęłam ten dzień. Mamusia w trosce o moją figurę poskąpiła mi Rogala Świętomarcińskiego, czego oczywiście nie miałam za złe. Lenistwo w szlafroku z kubkiem herbaty z solidnym dodatkiem soku z pigwy w tym momencie było spełnieniem marzeń o idealnej sobocie. Tylko prawdziwe leniuchy docenią tą satysfakcję płynącą z robienia 'nic'. I tak siedząc przy wielkim, dębowym stole, pod czujnym okiem wpatrzonego we mnie kota - jak zwykle miał pretensje, że też mu się coś od życia należy, a najlepiej jakby było w postaci dodatkowej porcji jedzenia - mimochodem słuchałam audycji w radio. Miękki głos obrazowo opisywał dania z lokalnej gęsiny z dodatkiem warzyw z własnego ogródka, produktów w pełni naturalnych wytworzonych z dbałością o tradycję i jakość, przerywając od czasu do czasu dygresjami o historii.
Zatem przed oczami przemykały mi półmiski pieczonych gęsi, ziemniaczków w tymże samym tłuszczu, buraczków, creme brulee, skorzonery, kawy, trufli, marynowanych rydzów... Zrobiłam się głodna....znowu. Eh.... Jak cudownie byłoby spróbować tych pyszności... Ale dlaczego by nie? Plan działania:
Chrome -> Google -> Gęś w dymie -> facebook -> nr telefonu.....dzwonimy! Yupi!
W mojej rodzinie często zostawia się ostateczne rozstrzygnięcie drobnych dylematów losowi, podszytemu lekką dozą prawdopodobnej przypadkowości. Przykład? Proszę bardzo: jeśli będzie wolny stolik, to jedziemy, jak nie, to trudno:)
Dwie godziny potem byliśmy w drodze do Laskowej. Nigdy tam nie byłam, choć okolice nie są mi obce. Drogę do Limanowej pokonuję kilka razy w roku, lecz tą przez Stare Rybie, natomiast druga alternatywa przez Żegocinę zawsze była gdzieś daleko. Bez entuzjazmu przyznać muszę, że ta trasa jest totalnie inna. Wiedzie samą granią, wśród bardzo stromych stoków porośniętych tak charakterystycznym dla tamtego regionu lasem szarych pni z wyjątkowo gęstym o tej porze roku dywanem rdzawych liści. Po 1000 zakrętów, zupełnie niepozornie, przy głównej drodze przycupnięta jest właśnie:
Ale o czym to ja.....ach tak. Ten weekend był zatem wyjątkowo wspaniały i jak się miało okazać także i odkrywczy. Wstałam o 11:00. Zrelaksowana i cudownie szczęśliwa, że mam wolne od zamartwiania się, z uśmiechem na twarzy rozpoczęłam ten dzień. Mamusia w trosce o moją figurę poskąpiła mi Rogala Świętomarcińskiego, czego oczywiście nie miałam za złe. Lenistwo w szlafroku z kubkiem herbaty z solidnym dodatkiem soku z pigwy w tym momencie było spełnieniem marzeń o idealnej sobocie. Tylko prawdziwe leniuchy docenią tą satysfakcję płynącą z robienia 'nic'. I tak siedząc przy wielkim, dębowym stole, pod czujnym okiem wpatrzonego we mnie kota - jak zwykle miał pretensje, że też mu się coś od życia należy, a najlepiej jakby było w postaci dodatkowej porcji jedzenia - mimochodem słuchałam audycji w radio. Miękki głos obrazowo opisywał dania z lokalnej gęsiny z dodatkiem warzyw z własnego ogródka, produktów w pełni naturalnych wytworzonych z dbałością o tradycję i jakość, przerywając od czasu do czasu dygresjami o historii.
Zatem przed oczami przemykały mi półmiski pieczonych gęsi, ziemniaczków w tymże samym tłuszczu, buraczków, creme brulee, skorzonery, kawy, trufli, marynowanych rydzów... Zrobiłam się głodna....znowu. Eh.... Jak cudownie byłoby spróbować tych pyszności... Ale dlaczego by nie? Plan działania:
Chrome -> Google -> Gęś w dymie -> facebook -> nr telefonu.....dzwonimy! Yupi!
W mojej rodzinie często zostawia się ostateczne rozstrzygnięcie drobnych dylematów losowi, podszytemu lekką dozą prawdopodobnej przypadkowości. Przykład? Proszę bardzo: jeśli będzie wolny stolik, to jedziemy, jak nie, to trudno:)
Dwie godziny potem byliśmy w drodze do Laskowej. Nigdy tam nie byłam, choć okolice nie są mi obce. Drogę do Limanowej pokonuję kilka razy w roku, lecz tą przez Stare Rybie, natomiast druga alternatywa przez Żegocinę zawsze była gdzieś daleko. Bez entuzjazmu przyznać muszę, że ta trasa jest totalnie inna. Wiedzie samą granią, wśród bardzo stromych stoków porośniętych tak charakterystycznym dla tamtego regionu lasem szarych pni z wyjątkowo gęstym o tej porze roku dywanem rdzawych liści. Po 1000 zakrętów, zupełnie niepozornie, przy głównej drodze przycupnięta jest właśnie:
GĘŚ W DYMIE
LASKOWA, NOWY SĄCZ -> zobaczLekko rustykalne wnętrze z industrialnymi lampami nieco mnie przeraziło, jako architekta wnętrz, choć oczywiście miałam świadomość, że przyjechaliśmy tu dla doznań smakowych, nie wizualnych.
Od razu muszę uprzedzić, że nie jest to zwykła restauracja, a na pewno nie była taka w tą patriotyczną sobotę 11 listopada. Miła pani od razu poinformowała nas, że szef kuchni Pan Marcin dopieszcza każde danie, dlatego nie wyjdą one jednocześnie. Nigdzie nam się nie spieszyło, zatem nie był to dla nas problem. Krótkie, smakowite manu dawało wybór pośród kilku intrygująco brzmiących dań. Na przystawkę, oczywiście do podziału, wybraliśmy co najmniej surową, no może podwędzaną :D gęś. Dania główne to trzy skrajnie różnie przygotowane potrawy z gęsiny, jak nakazuje tradycja w ten dzień św. Marcina przygotowane przez Marcina: pieczona, duszona i półsurowa :D
Po pierwsze: Pieczona tuszka z chrupiąca skórką z dodatkami: aromatycznym musem z jabłek przyprawionych cynamonem, pieczonymi ziemniaczkami w gęsim tłuszczu oraz czerwoną kapustą z korzennym aromatem. Niezwykłe doznanie, nie mogłam przywołać podobnej nuty smakowej, zaskakująca w ten magiczny, niepowtarzalny sposób.
Po drugie: Duszona gęsina z makaronem tagliolini nero z dodatkiem trufli i owczego sera zagrodowego. Jakie to było pyszne....:D
Po trzecie: Gęsina na półsurowo w towarzystwie musu ze skorzonery, pokryta pianką z zielonej mandarynki, choć dla mnie był to smak kawy ....hmmm?
Do tego pełnię szczęścia uzupełniło świętomarcińskie czerwone wino z Winnicy Turnau. Aż trudno uwierzyć, że tak pyszne wino wytworzono lokalnie. Skąd ten zachwyt? Można by wiele mówić, choć specjalistą nie jestem, zachwycił mnie głęboki, acz niezwykle świeży smak owoców leśnych. Było po prostu pyszne, co można uznać za niebywały komplement, jako że po pamiętnej imprezie z aktorami w Toronto wina raczej unikam:) Muszę sobie sprawić jedną butelkę.
Jako naczelny łasuch oczywiście nie mogłam sobie odmówić deseru. Choć creme brulee na gęsich jajkach brzmiało nieco ryzykownie, nie mogłam się powstrzymać. Kremowy, aksamitny, przepyszny! Deser przyszedł w tym samym czasie co ostatnie z trzech dań, co było nieco kłopotliwe, ale hej... nie mogę narzekać, bo zostałam ostrzeżona:)
Musze Wam powiedzieć, że to miejsce jest wyjątkowe. Restauracja fakt, nieduża, ale za to broni się smakiem i niezwykłą kompozycją dań. Na najwyższym poziomie. I nie ukrywam, że jadąc tam nieco powątpiewałam, że na takim zad..... odludziu będzie tak niezwykle. Poprzeczka też była zawieszona bardzo wysoko, ponieważ moja mama cudownie gotuje, a ptactwo jest jednym z jej ulubionych tematów pieczeniowych. Jednak było nie było, test został zdany i to na najwyższym poziomie. Około 60 km to w tych czasach ledwo rzut kamieniem, 40 minut jazdy pośród sennych miasteczek. Idealny powód aby nieco wyrwać się z zatłoczonego Krakowa, dobrze zjeść gdzieś pośrodku niczego.
JEDZENIE: 5/5 - jedno z najlepszych, jakie było mi dane kosztować, poezja smaku, kompozycje idealne, brawa dla mega uzdolnionego Chef :)
ATMOSFERA: 4,5/5 - miło, przytulnie, kameralnie wręcz sielankowo - tylko ten czas wydawania
CENA: 4,5/5 - za trzy osoby + wino (2) + kawa, herbata + deser (2) + przystawka (1) 320 zł
Serdecznie polecam!
Ja czekam na ten dzień wolnego niecierpliwie. - Jeszcze nie nadszedł.
OdpowiedzUsuńhahahahaha... tak wyczekiwany będzie po stokroć bardziej przyjemny:)
UsuńSuper klimaty, może też kiedyś uda mi się tam zawitać 😊
OdpowiedzUsuńKoniecznie:) warto, oj warto :D
UsuńOj, ja tez jako naczelny lasuch (przybijam piatke) nie moglabym odmowic sobie takich pysznosci. Pozdrawiam serdecznie Beata
OdpowiedzUsuńChętnie spróbowałabym tej alternatywnej metody parzenia kawy! Jestem zaintrygowana :)
OdpowiedzUsuńAle mi smaka nadrobiłaś! A wina bardzo lubię szczególnie domowe mojego brata, dlatego podejrzewam, że bardzo smakowałaby mi wino, które Wam podano. Sposób parzenia kawy pokazany na zdjęciu widziałam już kiedyś i bardzo mi się spodobał :) nawet myślałam o kupieniu takiego sprzętu choć bardzo rzadko pije kawę. Powiem szczerze, ze z dań najbardziej zaciekawiła mnie pół surowa kaczka :)
OdpowiedzUsuńCzuję się zachęcona i jakie piękne zdjęcia :)
OdpowiedzUsuńNiedługo wybieramy się w tamte okolice :) Chyba już wiem, gdzie zatrzymamy się na jedzonko! :)
OdpowiedzUsuń